Sylwester '96 okiem Amiego

Cóż, po przeczytaniu wersji TxF'a nasunęło mi się parę uwag, gdyż wkradło się do jego opowieści parę nieścisłości i przekłamań :). W związku z tym postanowiłem opisać całą historię z własnego punktu widzenia. Może nie będę za bardzo obiektywny przy opisie wydarzeń związanych ze mną, ale myślę, że wersja przedstawiona przez Wita dopełni obrazu ostatecznie, o ile Wito się zdecyduje napisać cokolwiek :). A więc do rzeczy.

Jak to było z organizacją całej imprezy, to już chyba wszyscy wiedzą. Totalna dezorganizacja właściwie. Czuję się trochę winien temu jako osoba, która do tego wszystkiego doprowadziła, zresztą w późniejszej fazie wspomagana dzielnie przez Hucka. Nie wiadomo było, gdzie impreza będzie, kto przyjedzie i czy w ogóle w końcu będzie. Ale to było widać gołym okiem na kanale. No może z tym gołym okiem trochę przesadzam, gdyż znaczna część ircowników jest już zaopatrzona w okulary 8).

Minęły święta, w końcu zblizył się ten dzień. Postanowiłem, że pojadę wcześniej, aby móc spokojnie pogadać z TxFem, Cerazym i kto tam jeszcze mógł być. Więc zebrałem się i wsiadłem w pociąg 30 grudnia nad ranem i to wczesnym. Droga była dość męcząca, jeśli wziąć pod uwagę, że w przedziale panowała dość niska temperatura. Właściwie to w oknach stał lód :). Jeszcze chyba nigdy w życiu nie trząsłem się z zimna 5 godzin pod rząd. W tzw. kiblu było lodowisko, w sedesie sople, sam miód jednym słowem. W końcu jednak udało mi się dotrzeć do miasta Kraka i Smoka Wawelskiego. Tam uprzedziwszy najpierw telefonicznie TxF'a o przybyciu, aby dać mu szansę na ucieczkę, udałem się tramwajem w kierunku jego miejsca zamieszkania. Po drodze jeszcze tylko pooprowadzałem przy okazji odrobinę po mieście Włochów, służąc im dodatkowo jako translator. Mam tylko nadzieję, że dotarli w końcu tam, gdzie się wybierali :). Pomimo zimna takiego, że prąd w kablach stawał, udało mi się dotrzeć do TxFa, u którego spędziłem jakiś czas, korzystając z uprzejmości jego i jego rodziny. Udaliśmy się w końcu w kierunku centrum, aby obejrzeć miejsce imprezy, na które w końcu obraliśmy DS5 AGH. Po drodze nawiedziliśmy Haka w BCI u Louisa. Tu cytuję jego słowa: "święty duch Pana Boga chwali", jakimi mnie powitał. Zabawne jest to, że dopoki się nie odezwał, nie byłem tak do końca pewien, czy to on, z powodu zaparowanych silnie tzw. pixeli, zwanych również okularami. Ale strzał okazał się celny :). Ogrzawszy się trochę tam, zabraliśmy Haka, który akurat skończył pracę, i udaliśmy się do akademików, gawedząc po drodze na różne tematy. Oczywiście chory bym był, gdybym się nie pokłócił z Hakiem o komputery, reprezentujemy bowiem dość odmienne postawy :). Ten mój Amigowy szowinizm :). Ale jakoś udało nam się nie pobić. W akademikach spotkaliśmy Cerazego, u którego nocowałem na wolnej leżance w zapobiegawczo wziętym śpiworze. Zresztą, co tu dużo gadać, byłem chyba właścicielem największego majdanu. Nauczony przykrym doświadczeniem ludzi, zabrałem ze sobą cały zapasowy komplet łachów, i szkoda tylko, że sam musiałem to nieść na swoich plecach :(.

Potem pozwoliliśmy Hakowi odejść w pokoju do domu :). Niestety w międzyczasie dowiedzieliśmy się, że nie dotrze do Krakowa parę osób z różnych powodów, w tym między innymi współautor zamieszania - Huckster (ja Ci to zapamiętam :)). Do tej pory jestem niepocieszony, ale trudno, stało się. Udawszy się na zasłużony odpoczynek, podniosłem się z łóżka dopiero gdy trzeba się było powoli wybierać na dworzec, aby odebrać tam Witosa. Zjadłszy jedyny posiłek dnia - zupkę chinską (ci, którzy mnie widzieli, już wiedzą, czemu zawdzięczam swój wygląd :)) udałem się tam z Cerazym. Nie powiem, udało nam się chwilę poczaić, ale w konńu Wito zdecydował się podejść i zapytać, no i okazało się, że Wito to Wito, a ja to ja :). Więc mogliśmy już spokojnie udać się na obiecane piwo. I tak się zaczęła impreza. Kupiwszy piwo, udaliśmy się do pokoju niejakiego Domela, gdzie później rozegrał się cały dramat. Domela jeszcze wtedy na oczy nie widziałem, gdyż okazało się, że bidula nie sprawdził dobrze pociągów i dotrze od siebie z Leżajska dopiero wieczorem. Zaś jego pokój miał niewątpliwą zaletę - był wyposażony w komputer podłączony do Internetu. No i zacząłem znów harce na IRCu z piwem w dłoni. Harce od czasu do czasu przerywali mi Wito z Cerazym oraz TxF, który w międzyczasie dotarł z niejakim Jamesem. Niestety (?) harce trzeba było przerwać, aby się zgłosić na umówione miejsce spotkania o 16. Udaliśmy się więc pod pomnik Mickiewicza, aby spotkać się z resztą przybyłych ludzi. Nawet do końca nie wiedzieliśmy jeszcze, ile będzie w ogóle ostatecznie osób. Pomimo pesymistycznych wizji okazało się, że jednak ktoś jeszcze przyjechał :). Mieliśmy z Witem piękne plany, aby odszukać resztę, korzystając z partyjnych haseł w stylu: Amiga rules! itp. Jednak okazało się to niepotrzebne, gdyż TxF z Cerazym już znaleźli wszystkich, dotarłszy na miejsce spotkania chwilę wcześniej niż ja i Wito (ach! ta wzywająca nagle natura :)). Po hasłach w stylu, jestem Pazur - Pazur to ty??? Tak, a ty jesteś AMI??? jakoś się wszyscy zapoznaliśmy. Zresztą wzruszony czułym powitaniem Gadziny: masz w ryj! nie potrzebowałem już niczego :). Przerażony, szukając przez chwilę właściwej odpowiedzi, uspokoiłem się, dowiedziawszy się, że Gadzinka miał do mnie żal, że nie powiedziałem mu, że jadę dzień wcześniej. Faktem jest, że też w sumie żałowałem, że się nie zgraliśmy, podróż byłaby mniej nudna zawsze, ale tak to już jest. Poszliśmy jeszcze na chwilę do Louisa, do tej pory zresztą nie wiem, po co. Tam rozstaliśmy się z Kaisą na jakiś czas. Wobec faktu, że miał jeszcze dotrzeć Machefi, wróciliśmy jeszcze na chwilę pod pomnik i znów używając partyjnych haseł, usiłowaliśmy go wyłowić. Prujac się: Machefi oraz Amigapl na przemian, usiłowałem wyłowić mojego idola. Niestety, wyraźnie go tam nie było :(. Więc poszliśmy do akademika. Jak się zresztą dowiedziałem ostatnio, przegapiliśmy jeszcze McGramata, który nie zdążył na 16, a niestety nie wiedział, gdzie się udać, więc w końcu bawił się indywidualnie, jak to określił. Hmm, taki obciach. Zostawiliśmy McGramata samego, ale na szczęście wybaczył nam.

Drogę do DS uprzyjemniały nam różne dziwne przygody, takie jak wyskakujące znienacka tramwaje polujące na ludzi, o czym już TxF wspominał :), ale się nie daliśmy i Cerazego też nie :).

Po drodze do DS zrobiliśmy zakupy, budząc popłoch wśród innych ludziów, szczególnie w momencie, gdy Gadzinka wołał Venoma zaginionego w UniMarkecie. Może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, jeśli się nie zna Gadziny, ale osoby zaznajomione z nim znają jego możliwości głosowe. Dość, że cały sklep, niemały zresztą, wiedział, że szukamy Venoma :) i nie powiem, ale były zauważalne objawy paniki w tłumie po tym :).

Poczyniwszy pewne zapasy, udaliśmy się na miejsce przestępstwa i zaczęła się balanga na całego. Powoli weszliśmy na obroty, rozgościliśmy się, robiąc mały bałagan. Ja się biłem z lodówką, w której za każdym razem, gdy ją otworzyłem, wyłamywała się klapka, ale Venom specjalista naprawił i to :). Część ludzi dorwała się do komputerów, część rozpoczęła rozmowę ze sobą. Nie powiem, jako IRC maniak nie stroniłem od zsieciowanego komputera, jednak nie w tak wielkim stopniu jak to TxF przedstawił, tym bardziej, że wobec skromnych rozmiarów i wątłej budowy, trudno mi było w pewnym momencie się przebić. Poza tym w pewnym momencie pisanie na klawiaturze zaczęło mi sprawiać wyraźne trudności. 101 klawiszy to jednak bardzo dużo :). Krótko rzecz ujmując: ircowanie po pijaku rules!!! :). Wróciła Kaisa, dotarł Domel i zrobił wielkie oczy na widok zastany w pokoju, coś w okolicach: czy to mój pokój? Co oni tu robią? Eee, nie to nie mój pokój :).

Miałem zamiar wyglądać jakoś, więc specjalnie się przebrałem przed imprezą w koszulę i krawat, aby się dostosować jakoś do wymagań okolicznosci, a jednocześnie nie być za sztywnym. Jednak miny ludzi na imprezie spowodowały, że dość szybko się pozbyłem krawata, a potem koszuli. Choć muszę przyznać, że moja hmhm elegancja nie została niezauważona :). Prawdę mowiąc, koszuli się pozbyłem w bezpośrednim efekcie polania jej winem, o ile dobrze pamiętam :). Biegałem więc dalej w koszulce, ale gładkiej, a nie AMIGA, nie chciałem jej zapaskudzić, to świętość dla mnie, moja ulubiona koszulka, założyłem ją dopiero nazajutrz :). A koszulkę przywiozłem z Amiga Show, to tak dla sprostowania :).

Biorąc pod uwagę fakt, iż Kaisa miała dzień wcześniej urodziny, o czym chyba TxF wspominał, odryczeliśmy zespołowo sto lat na jej cześć i szaleliśmy dalej :). W każdym razie choćby dla tej chwili, aby dać Kaisie pewne poczucie uroczystości, warto było, mam nadzieję, założyć koszulę i krawat :). Ale sobie ładne złudzenia stwarzam :).

W trakcie zabawy stojący na półce glośnik nie zdzierzył glośnej muzyki i zszedł, spadając na stojący niżej na stole albo lodówce słoik dżemu. Dżem oczywiście trochę się rozbryzgał, ale jakoś nikt szczególnie się tym nie przejął, głośnik został odstawiony na powrót na półkę, gdzie nadal się nieźle pruł :).

Ktoś skołował aparat i film do niego, no i zaczęły się zdjęcia :). Pamiętam tylko tyle, że na paru byłem, w dość dziwnych zresztą pozycjach. Będąc już raczej średnio na chodzie, obawiam się, że dość hojnie obdzielałem ludzi sokiem i winem, za co bardzo ich przepraszam i za ich popaprane ubrania. Większości jednak udawało się umknąć na szczęście. Natomiast absolutnie nic współnego nie mam z czekoladą, która się przykleiła TxF'owi do tyłka. Tak samo niewiele mam wspólnego z zarzyganym kiblem, choć mój stan zawiania stawiał mnie, niestety, wyraźnie na czele listy podejrzanych :).

W pewnym momencie, siedząc spokojnie, poczułem zwalający się na moje nogi ciężar. Jak się potem okazało, to tylko przyjacielski gest ludzi, którzy postanowili usiąść mi na kolanach. Pamiętam, że na pewno byli tam Gadzinka i Cerazy, potem się dowiedziałem, że była jeszcze Kya i ktoś jeszcze. Nazajutrz czułem to w nogach :). Miałem przyjemność porozmawiać z paroma osobami, z czego się bardzo cieszę. Obawiam się jednak, że wobec mojego "świetnego humoru" część bardziej subtelnych akcji mogło mi umknąć. Detale zawsze mają wtedy coś takiego w sobie, że ich nie widać :). W międzyczasie udaliśmy się paru osobami w kierunku dworca w celu odprowadzenia Pazura i odebrania kolegi Wita, który jednakże pomimo iż dotarł, nie udał się z nami na naszą imprezę, ale jakoś się tym nieszczególnie przejąłem. Trasę pamiętam dobrze, jednak aby nie robić autoreklamy, pominę jej szczegóły, raczej pozostawiając ten odcinek Witosowi :). Powiem tylko, że nigdy nie zdawałem sobie sprawy, jak trudno się wiąże sznurówki po pijaku w rękawiczkach na środku jezdni spiesząc się, aby nie zostać rozjechanym przez nadjeżdzający samochód. Po drodze rozstaliśmy się z Babcią i Hakiem. Kto to jest Babcia już wiecie, historię z lampką wam już TxF prezentował. Pazura odstawiliśmy w każdym razie, niestety musiał jechać ze względu na czekający go nawał pracy. Trzeba wyjaśnić, że jest on tytanem pracy, za co go bardzo podziwiam, bo ja tak nie potrafię.

Wróciliśmy do akademika, gdzie na rozmowach i mniej lub bardziej swawolnych igraszkach minął nam czas do północy. Dodam może tylko, że dzięki Internetowi mieliśmy virtualną imprezę na #amigapl i #amisia przy okazji (heja Sachy, Madbart i cała reszta, której nie mogę jakoś sobie przypomnieć :)). Wybiła północ. Udaliśmy się na dwór, strzelając szampanami i składając sobie życzenia. Muszę przyznać, że pomimo iż ludzie twierdzą, że były jakieś fajerwerki i petardy, ja sobie jakoś ich nie przypominam, ja tam nic nie wiem :). Wito atakował swoim szampanem przejeżdżające samochody, wszyscy szaleli :). Wróciliśmy do pokoju, gdzie na IRCu spotkaliśmy MPS siedzącego w domu ze względu na zapalenie oskrzeli. Złożyliśmy mu oczywiście życzenia. Po jakimś czasie zdecydowaliśmy się zejść na dół do telefonu na dwór i złożyć mu życzenia telefonicznie. Nie przeszkadzało nam nawet zimno, gdy wybiegliśmy na dwór w koszulkach. Osobiście podróż na dół była dla mnie dość bolesna, jako że jej część odbyłem na tyłku, straciwszy równowagę. Muszę jednak przyznać, że dzierżona w dłoni butelka z resztkami szampana wyszła z tego bez szwanku :). A teraz wyobraźcie sobie 5 facetów prujścych na przemian ryje do telefonu, składając Markowi Pampuchowi życzenia i śpiewających mu sto lat. Teraz na trzeźwo jak sobie pomyślę o tym, to współczuję MPSowi :). Ale ciężki jest los kultowej persony świata Amigowego:). W międzyczasie jakoś zmył się Dudi. Zostawało nas coraz mniej.

Impreza zaczęła się, niestety, powoli robić senna, wiadomo, ludzie się męczą. Kaisa niestety nas opuścila odprowadzona przez Witosa, który potem błąkał się, szukając drogi powrotnej, mylony przez wstrętnych tambylców :) wyobrazając sobie siebie już jako 19 ofiarę mrozu :). Wszyscy jakoś się uspokoili, Gadzinka spał, chrapiąc (tak nawiasem mowiąc, ja nie wiem, jak można spać na plecach, to tak w opozycji do TxF'a, który twierdzi, że niełatwo jest spać na boku :), Hak się zajął zawieraniem znajomości z Babcią, ja się dorwałem nareszcie spokojnie do Internetu, odpisując po pijanemu na listy emailowe oraz gaworząc z Madbartem w miarę sił. W końcu ok. 6 nad ranem zdecydowaliśmy z Witem dołączyć do Cerazego, który już dawno spał u siebie w pokoju. Po malej wędrówce przez kompleks AGH (trzeba wam wiedzieć, że jest to jakby małe miasto :)) i szybkiej pogadance z cerberem z kapówki DS udało nam się dopukać do drzwi Cerazego i udać na spoczynek. Jako osoba wyraźnie nie mogąca spać zbyt długo, zmusiłem Witosa i Cerazego do powstania gdzieś chyba po 10 w Nowy Rok. Doprowadziwszy się jako tako do stanu używalności udaliśmy się znów do Domela, mijając po drodze inne ludzkie cienie i Zombie :). Dotarłszy na miejsce, sporządziwszy jeszcze po drodze zakupy w postaci soków i jogurtów, ujrzeliśmy krajobraz po bitwie :). Haka już nie było, miał wpaść później. Dowiedzieliśmy się, jak ładnie Domel spał na klawiaturze swojej Amigi. Ech, tego nie da się opisać, to trzeba było zobaczyć. Gdy wreszcie udało się ludziom podnieść, oddaliśmy się dziwnym dyskusjom, także na temat komputerów, np. omawiając tabele czasu wykonywania komend przez Motorolkę z Royalem :).

Czas mijał, wobec zbliżającego się wyraźnie popołudnia trzeba było rozpocząć porządki, więc zaczęliśmy sprzątać. Wszyscy po kolei zmywali podłogę, która po imprezie nawet klepiska już nie przypominała :). Domel zrobił coś ze śmieciami. W ferworze walki poległ ulubiony słonik niejakiego White'a, który do tej pory nie może nam wybaczyć tego, jak i śladów czyichś butów na poduszce. Co do butów, to mam pewien osobisty typ, ale nie będę kapował :). Skończywszy porządki, zjadłszy jakieś resztki i wypiwszy ciepłą herbatę, udaliśmy się na dworzec, miejsce naszego rozstania. Ja oczywiście jeszcze musiałem się wybrać po mój majdan, ale spotkaliśmy się znów razem wszyscy na peronie, gdzie okazało się, że wobec dużej liczby ludzi, ekipa z Warszawy zdecydowała się pozostać do wieczora. Ja udałem się w kierunku kilometrowej kolejki w celu zdobycia biletu kolejowego. Na szczęście kolejka posuwała się szybko. Wobec faktu, że została nam (mnie i Gadzinie) jeszcze godzina przeszło do odjazdu, poszliśmy z paroma osobami do knajpy na grzane piwo. Po drodze jednak pożegnaliśmy jeszcze Witosa, który miał wcześniej pociąg.

Niestety, pani w knajpie wyraźnie się lepiła do podłogi, więc na grzańce poczekaliśmy sobie trochę. W efekcie gdy otrzymaliśmy piwo, zdążyliśmy z Gadzinką wypić po połowie i musieliśmy się zwijać. Kulejąc szybko na dworzec (jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności obu nas bolały nogi :)), wpadliśmy na peron na dwie minuty przed odjazdem pociągu i stanęliśmy zszokowani. Do wagonów były kolejki, ludzi było tyle, że nie było już nawet gdzie stać w wagonie. W końcu zdecydowaliśmy się (tu właściwie należy dziękować stanowczej postawie Gada) na podróż wagonem bagażowym, w którym było kilka wolnych dla odmiany przedziałów. Wreszcie ruszyliśmy. Spokojnie dojechaliśmy do Częstochowy, gdzie jednak nas wyproszono z przedziału. Korzystając z chwili czasu, postanowiliśmy się posilić. Wobec braku innej opcji, spożyliśmy wafelki i udaliśmy się na peron, gdzie nie było naszego pociągu :). Ale spokojnie, pociąg odjechał tylko na chwilę, aby dołączyć skład z Żywca :). Mieliśmy okazję zwiedzić odrobinę dworzec w Częstochowie, nawiasem mowiąc, bardzo fajny i nowoczesny. Wreszcie podstawiono znów pociąg, jednak dalszą drogę przebyliśmy na stojąco na korytarzu, umilając sobie czas rozmową. Mam tylko nadzieję, że nie znużyłem Gadzinki swoim lamerstwem :). Dojechawszy do Łodzi stwierdziliśmy już tylko, że stojący w oknach szron nie pozwala nam określić, z której strony jest peron. Stosując jednak stare harcersko-magiczne sztuczki, dokonaliśmy własciwego wyboru. Ja korzystając z wrodzonego talentu wpadłem jeszcze tylko do kibla, bijąc się z drzwiami od wagonu, po czym otworzywszy je, już spokojnie mogliśmy się udać do domów spać. Jedyna rzecz, która mnie jeszcze wciąż interesuje, to to, co bym zrobił wobec jakichś nieprzewidywalnych przypadków losowych w drodze do Łodzi, gdyż w kieszeni miałem już tylko 90 gr. Trochę na styk wycieczka, nie? :)

Pomimo iż właściwie nic w tej imprezie nie wyszło tak, jak było to zaplanowane, i tak uważam ją za świetną i jestem zadowolony, że miałem znów okazję spotkać znajomych z IRCa, którzy na żywo również są COOL. Chyba wszyscy zaliczą tę imprezę do udanych. Kończąc już może tylko pozostaje mi życzyć wszystkim Szczęśliwego Nowego Roku i spełnienia marzeń :). W całej drace udział wzięli, przyczyniając się do zaistnialego stanu :) (w kolejności dowolnej, w jakiej mi się przypomni :)):

i 4 bezimienne dla mnie panienki, które zagościły po północy na chwilę, ale zdążyły się zmyć, nim się właściwie zdążyłem zorientować, zobaczywszy to całe komputerowe towarzycho :)

oraz wirtualnie kilku zapalonych ircowników włączających się od czasu do czasu: chory MPS, Huck, Sachy, Madbart, Easy i jeszcze ktoś.

Dzięki Wam za wspaniałego Sylwestra, mam nadzieję, że się spotkamy jeszcze nie raz w co najmniej takim składzie, najlepiej na żywo i niekoniecznie dopiero w Sylwestra. Heja! :)

Dziękuje i pozdrawiam, jesteście extra!!!

/quit Idę spać...

[ wróć ]