Poprawiny sylwestra u Babci okiem Gada

"A tribute to Granny"

Motto:

"Gladiatorze,
Nie szukaj przyjaciół wśród gladiatorów!"

Wstęp zapożyczony, a reszta...? Reszta jest już historią.

Chciałbym odciąć się od wszystkich poprzednich relacji z tej imprezy, bo one nie zawierały najważniejszych rzeczy, które się tam zdarzyły. Nie zamierzam też konkurować tą relacją z całą rzeszą "dziennikarzy z powołania", których talenty mieliście okazję już podziwiać, bo po co? To jest po prostu moja wersja wydarzeń. Tak na marginesie, tuż po przybyciu na imprezę i pęknieciu kilku pojemników paliwa, zostałem obarczony przez gospodynię obowiązkiem kronikarza. Naiwna Babcia nie wiedziała, czego ode mnie wymaga, a powiedzieć o niespełnialności tych marzen może jej coś naczelnik (aka MPS). Ale stało się coś nieprzewidzianego i mój żołądek odmówił wreszcie posłuszeństwa. Od kilku dni uparcie pracuje nad moim porządkiem dnia i budzi mnie nie później niż o 0700 małym core dumpem. Postanowiłem więc spożytkowac to nowe okienko czasowe i wziąłem się za nadrabianie moich zaległości listowych, a w tej chwili i kronikarskich.

Siedzę tak od jakiegoś czasu i czytam to wszystko, co do mnie od tej lub tamtej strony dociera i zastanawiam się, gdzie ci ludzie byli, czy byli na tej samej imprezie...? Pomimo małych zgrzytów... Jakich zgrzytow? Czy ktokolwiek z was próbował kiedyś zrobić w swoim własnym mieszkaniu imprezę trwającą dłużej niż jeden dzień dla więcej niż pięciu osób? Ja próbowałem... Sprzątałem po tym przez trzy dni, wyrzuciłem kilkanaście worków śmieci, a ostatnią butelkę po piwie namierzyłem jakieś dwa miesiące po imprezie, między łóżkiem a regałem, kiedy nieopatrznie pozostawiona zawartość zaczęła rozpaczliwie poszukiwać partnera niewątpliwie w celach rozrodczych. Przypominało to może i ropę naftową, ale niewiele miało wspólnego z piwem. Więc jeśli jeszcze ktoś będzie marudził na Babcię lamentującą, że jej mieszkanie zamienia się w chlew, następna imprezę zrobimy u niego... :) Ale tak naprawdę dziwi mnie, że nikt nie zauważył mistyczno-magicznego wymiaru tego spotkania. Wy się śmiejcie, ale wszystko to, co się tam stało, jest jasnym dowodem na to, ze ONI tam gdzieś są... Cała otaczająca nas rzeczywistość pełna jest jakichś ONYCH, którzy tylko czyhaja, żeby zrobić coś takiego, że nam odechce się dalszej walki o swoje. Nie zuważyliście nigdy tego uciekającego za narożnik cienia, kiedy odwracaliście się za siebie...? Nigdy w ciemnym zaulku nie słyszeliście ich chichotow, pospiesznych i cichych, podążających waszym ladem kroków? Na tej imprezie ONI kryli się w każdym kącie, rozpuszczali ploty, naśmiewali z bijących się w pierś, szczali do piwa i pletli koniom warkoczyki... Eee.. To chyba nie ta bajka :) ONI są wszedzie i nawet nie wiecie, że kiedy nie dostajecie podwyżki, awansu, to dlatego, że dostają je ONI? Równie dobrze możecie z ONYMI sypiać, nie wiedząc nawet o tym. Pamiętaj!

"To, że masz paranoję, nie znaczy, że ONI tak naprawdę za Tobą nie chodzą!"

[chwila przerwy, podczas której defetystę zepchnięto w najgłębsze otchłanie naszej nieświadomości i resztę piszemy już my, czyli ONI. My, kolektywna jaźń, znana jako Gadzinka, będziemy dalej używac pierwszej osoby liczby pojedynczej, żeby nie wprowadzać dysonansu]

Wieści o imprezie zaczęły do mnie docierać już jakiś czas temu, więc zabrałem się ostro do pracy, zrobiłem w jeden dzień wszystko to, o co prosił mnie mój cierpliwy jak głaz dyrektor od miesiąca i zostawiwszy współpracownikowi zaadresowanie 120 kopert udałem się w kierunku dworca z plecakiem pełnym ubrań i nadziei. Całe moje pakowanie zajęło mi pewnie jakieś 15 minut tuż przed wyjściem, ale większą część czasu poswięconego tej czynności zajął mi dobór kaset. Z relacji, które już do mnie dotarły, wynika, że dobór okazał się trafny. Z podróży pamiętam jedynie to, że trwała, bo towarzystwo w przedziale nadawało nowe znaczenie slowu nudny. Na dodatek, pomimo tego, że na drzwiach znajdował się taki ładny rysunek papierosa, który nie był przekreślony (sprawdzałem dwukrotnie), musiałem wychodzić na rakotwora na korytarz, bo tuż po wyjeździe z Łodzi do przedziału wlazła szacowna matrona z piłujacą ryja latoroślą, która tak mnie zmierzyła wzrokiem, kiedy wyjąłem papierosa, że odechciało mi się wszystkiego.

Króciutka dygresja na temat osadzenia wydarzeń tu opisywanych na osi czasu. Złośliwcy mogliby powiedzieć, że moje postrzeganie upływu czasu na tej imprezie było mocno nieciągłe, ba, nawet mógłbym mieć problemy z umiejscowieniem zdarzeń na linii czasu ziemskiego, ale to wierutna bzdura! Oświadczam wszem i wobec, że moja własna linia czasu jest jak najbardziej ciągła i równoległa w czasoprzestrzeni do linii czasu ziemskiego, nawet jeśli tylko w geometrii hiperbolicznej, ale skąd wam się urodziło w głowach, że sami żyjecie w geometrii euklidesowej? A poza tym tak naprawdę to was nie ma, jesteście tylko zachwianiem stanów energetycznych jonów w moim mózgu, a piszę to dla siebie, bo milcząco założyłem, że jeśli już wierzę w wasze istnienie, to muszę się zachowywać tak, jakbyście rzeczywiście istnieli.

Dojechałem na dworzec wzorem MPS określany jako WC i wtedy zrozumiałem, co musiał czuć niejaki Hubert Kordas, kiedy nagrywał u mnie na sekretarkę wiadomość, że "jak nikt po mnie nie wyjdzie, to czekam jakieś 15 minut i wsiadam w pociąg w drugą stronę". W ogóle to z moim przyjazdem wiąże się pierwsza dziwna historia. Po otrzymaniu Invitation przekreciłem do niejakiej ob. Kaji celem uzyskania bliższych informacji na temat imprezy. Dowiedziałem się, że chata zwalnia się w piątek wieczorem i wiedząc, że mam z w/w ob. do pogadania, dokonałem szybkiej oceny moich możliwości wczesnego wstawania i doszedłem do wniosku, że na pociąg 1240 nie powinienem zaspać. Więc oświadczyłem autorytatywnym głosem, że pojawiam się dzień wcześniej od czołówki peletonu. Pozostała jeszcze godzina przyjazdu, więc dokonawszy szacunkowych obliczeń czasu przejazdu na trasie Łódź-Warszawa oznajmiłem, że będę ok. 1630 w wawie i życzeniem moim jest zastać tam komitet powitalny. Prawidłowość moich wyliczeń męczyla mnie przez cały tydzien, ale dopiero w czwartek zrozumiałem, że 1240 + ~110 minut to będzie zupełnie inna godzina. Tak więc znalazłem się w obcym miejscu, pełen wątpliwości, czy udało się przekazać po kruchym i misternie zaplecionym łańcuchu dowodzenia mój właściwy czas zmaterializowania się na Party Place. Siedziałem z miną "Stranger in a strange land" (albo jakby to określili złośliwcy "zesrała się bida i płacze") pod kasą numer 1 i nagle moim oczom ukazał się obraz rozpromienionej Babci. "Now I'm right, where I wanna be, loosing track of time...". Pojechalismy do sklepu, w którym dzielnie straż trzymała wymieniana tu juz kilkukrotnie ob. Kaja. Tam przekonałem się, jak bardzo się myliłem, uważając, że mój plecak jest pełny. Po uzupełnieniu zapasów żywności udaliśmy się wreszcie na właściwe Party Place i oczom moim ukazało się przytulne mieszkanko z cokolwiek dziwnie rozlokowanymi szafkami (kto by się domyślił, że przypraw kuchennych należy szukać w szafce przy drzwiach wejściowych w przedpokoju?). Kiedy tylko zorientowałem się, że podłoga w kuchni jest ogrzewana, zapragnąłem przedłużać na niej gadzi ród, niestety, moje marzenie jak na razie zostało tylko w sferze marzeń... :( O wycieczkach po alkohol pisać tu nie będę, bo jak sie tak zastanowiłem, to okazało się, że różne wersje otumaniacza na bazie c2h5oh (aczkolwiek stwierdzam, że głównym składnikiem niektórych z wersji otumaniacza był hcooh) pojawiały się i znikały w cokolwiek magiczny sposób, a w każdej chwili wystarczyło zajrzeć do lodówki, żeby znaleźć małe conieco. Kiedy już dobrze rozlokowalem sięs w mieszkaniu Babci, zapoznałem się z hitem tej imprezy (w moim odczuciu, gdyż filmy "Johny Mnemonic" czy "Armia Boga" oglądam co najmniej raz w tygodniu). Babcia doskonale wyczuła mój nastrój i wygrzebała kasetę, na której cała strona była zajęta dwoma utworami: "Invisible tears" i "Kayleigh" Marillion. Od tamtej chwili cała ta impreza kojarzy mi się z przewijającą się w tle muzyką Marillion. Obejrzeliśmy sobie "Seksmisję", cosik wypiliśmy, zdołowaliśmy się muzyką, potem pojawili się nadprogramowi pomocnicy i po uzupełnieniu zapasów paliwa dokonałem dzieła zniszczenia własnego organizmu niejakim Jaśkiem Wędrowniczkiem i poszedłem spać. Tak zakonczyła się sobota.

W niedzielę od rana okazało się, że zostaliśmy z Babcią samiutency, więc w atmosferze totalnego rozprężenia zaczęliśmy pracować nawzajem nad swoimi hamulcami. Mam na myśli fakt, że stroje nasze zostąły ograniczone do niezbędnego minimum, czyli majtek i podkoszulka, i tak paradowaliśmy już z chwilowymi przerwami przez większą część imprezy. W tzw. międzyczasie na imprezę podstępnie została wciągnieta przeze mnie niejaka Izulka, której pojawienie odniosło co najmniej nieujemny skutek, jeśli idzie o moje zszarpane nerwy i zasady moralne co poniektórych uczestników imprezy. Dokonczyłem rozpoczęty wieczorem masaż Babcinej zszarganej powłoki cielesnej, uzupełniliśmy stroje, po dojściu z Babcią do wspólnego wniosku, że z tego samego powodu ja lubię chodzic w majtkach, a ona w staniku, i udaliśmy się na dworzec odebrać niejakiego AMIego. W tym momencie cała rzeczywistość obróciła się przeciw nam i okazało się, że metro jest nieczynne, bo był jakiś wypadek, a my margines czasowy zostawiliśmy sobie taki, że nie było już żadnej możliwosci dotarcia na dworzec w przewidzianym terminie przyjazdu w/w. Żadnej, oprócz taksówki. Wsiedliśmy, dojechaliśmy na WC, przeklinając (ja) zawartość wyświetlacza taksometru i zorientowaliśmy się, że pociąg, którym miał przyjechać, w niedziele nie jeździ. Rozeźlony stwierdziłem, że moją chandrę w tej chwili mogę zlikwidować tylko udając się na zakupy, więc poszedłem i dokonałem jedynego sensownego na tej imprezie zakupu - na pobliskiej giełdzie kupiłem sobie CD ROM 4x4, który teraz dzielnie odgrywa mi muzykę z Blade Runnera. Wróciliśmy się na dworzec celem odebrania TxFa, którego największą zaletą było to, że zjawił się na czas. Postanowiliśmy zaryzykować i zaczekać na Amiego, ponieważ niewiele zostało mu możliwych dróg wyboru i okazało się, że nie zawiedliśmy się. Ami przybył i był niezmiernie zaskoczony tym, że nie uslyszał ode mnie sakramentalnej formuły powitania "masz w ryj". Potem sklep, zakupy, chata. Impreza z wolna zaczęła się rozkręcać, osób w nierównomiernym rytmie przybywało, aż do pojawienia się w pewnym momencie smukłej długowłosej niewiasty skromnego wzrostu, która została przedstawiona jako Pacynka. Od razu przez moją głowę przewinęła się wersja Sapkowskiego opowiadania o małej syrence zatytułowana "Trochę poswiecenia". I stwierdzam, sekundowany opinią Kaisy, że Sapkowski musiał znać tę Pacynkę, kiedy preparował opis postaci do swojego opowiadania. W tym miejscu chciałbym zaprotestować ciągłemu pomiarowi przez zgromadzone tam towarzystwo poziomu blondynizmu co poniektórych osób, gdyż od jakiegoś czasu takie oceny wydają mi się smutne i nie na miejscu. Ludzie są, jacy są, a fakt, że nie możemy z nimi znaleźć wspólnego języka, nie musi oznaczać, że to z ich poziomem świadomości coś jest nie tak. W pewnym momencie natomiast mocno ubawiła mnie, czy też może wyprowadziła z równowagi z trudem odpierana przez Pacynkę chęć wymalowania moich ust szminką. To już drugi taki przypadek w moim życiu, poprzednio jedna osobniczka usiłowała mnie namówić na dorobienie sobie piersi, a ja od jakiegoś czasu zaczynam się zastanawiać, czego tak naprawdę potrzebują kobiety... W pewnym momencie zająłem się dalszym doskonaleniem moich umiejętności masażysty, tym razem za obiekt tortur obrałem sobie Izulkę, a poziom mojej świadomości coraz bardziej obniżał się na skutek zażywania w nieregularnym tempie etanolu w różnych stężeniach. Odbyłem pewną poważną rozmowę, której efektem było przezworkowanie mojego mózgu w tryb SLAVE, a pewnych gruczołów dokrewnych w tryb MASTER. Wieczór zakończyłem kąpielą, a w objęcia Morfeusza udawałem się w dość nieoczekiwanym, ale miłym towarzystwie Izy. Stwierdzam, że nie ma lepszego środka kojącego jak przytulanie. Udało mi się jeszcze przed zaśnięciem zrzucić na Izę magnetofon, ale ogólnie twierdziła, że nawet nie słyszała, jak chrapałem :)) Wito z przyległościami natomiast twierdzili coś wręcz przeciwnego...

Poniedzialek.

Zaczął się tak, jak musiał się zacząć - kacem. Powoli doprowadzałem się do porządku, ale nie dane było powrócić na właściwe tory mojemu skołatanemu umysłowi, bo częstotliwość przerwań wzrosła niepomiernie i co raz pojawiały się nowe twarze, począwszy od bardzo wczesnych godzin porannych. Zjawili się wtedy w dowolnej kolejności Cromax, Jubal, Anett, Marty, Yoga i najbardziej oczekiwana przeze mnie Kaisa. Dlaczego najbardziej? Bo od czasu sylwestra obiecywałem sobie, że jak się z nią zobaczę, ucałuję ją w czółko, co przy jej gabarytach jest nie lada wyczynem. Postanowienie wykonałem, aczkolwiek okazało się, że bez stołka się nie obejdzie, ale gdy już miałem wyruszyc na poszukiwanie tegoż, Kaisa litościwie postanowiła się schylić :))) W pewnym momencie imprezy, nie wiem nawet kiedy, po dość ważnym telefonie Babcia wpadła do pokoju i wygłosiła swoją opinię: "Wszyscy faceci to skurwysyny". Po chwili zastanowienia nad profesją mojej matki zacząłem ostro protestować, ale nie odniosło to żadnego skutku. Jakiś czas później przedstawiłem swoją wersję opinii o drugiej połowie ludzkości, zapożyczoną od Grycha ("Wszystkie baby to chuje"), ale mam wrażenie, że nie wywarła ona już tak piorunującego efektu. Jako żywo zaczęło mi natomiast brakować kultowego filmu "Psy", bo tylko chyba poglądy tam prezentowane mogły atmosferę nieco rozładować. Silnie podbudowywani zawartą w etanolu odwagą i chęcią do życia zmierzaliśmy nieuchronnie w kierunku wieczoru, który z racji Babcinego przygotowania do zaliczenia miał przenieść miejsce akcji do pobliskiego obskurnego klubu połączonego z siłownią. Pokrzepiwszy się nieco orzeszkami, frytkami i jakimś wątpliwej jakości piwem, zapragnęliśmy w wyłącznie męskim gronie wrócić do starych tradycji i zaliczyć tzw. zwałkę. Wiec ja, Cromax, Yoga, Jubal, Voyager, Monster udaliśmy się w kierunku Alcatrazu. Po dotarciu okazało się, że od czasu mojej ostatniej bytności zaostrzono przepisy odnośnie wpuszczania obcych w godzinach przez przyzwoitą część społeczeństwa uznanych za nocne, a ponieważ pierwsze podejście wykonaliśmy na bezczela, obawiałem się, że pomimo załatwienia przez Monstera wejsciówek, portier mnie i Jubala już nie wpuści. Problem rozwiązaliśmy, drastycznie zmieniając naszą powierzchowność. Po zastanowieniu nad tym, co w moim i Jubala wyglądzie najbardziej rzuca się w oczy, Jubal postanowił zmienić kurtkę i zdjąć okulary, skutkiem czego musiał być prowadzony jak ślepiec, a ja schowałem mój beret typu baskijskiego, czarny, i założyłem Cromaxową pogniecioną kurtkę na miejsce mojej kurtki służbowej oprawcy, skórzanej, czarnej. O dziwo, na twarzy portiera nie zauważyłem nie tylko cienia inteligencji, ale również najmniejszego cienia podejrzeń, kiedy po upływie jakichś pięciu minut ponowiłem próbę wtargnięcia na teren Alcatraz. Tam po dotarciu reszty towarzystwa tempo zdecydowanie wzrosło, zdążyliśmy jeszcze zaliczyć koncert na kilka przepitych gardeł z takimi szlagierami, jak "Bogurodzica", "Pierwsza Brygada", "Rota". Koncert ten przerwało nam brutalnie wtargnięcie komitetu mieszkańców, który zwrócił nam uwagę, że w określonych godzinach poziom decybeli w pomieszczeniach akademika powinien wyrażać się liczbą co najwyżej dwucyfrową. W ogniu dyskusji nikt nie zauważył faktu, że poprosiłem dzielnie akompaniującego Arkadego o Pink Floyd w charakterze kołysanki i złożyłem swoją powłokę pod ścianą w kuchni. Tak skonczył się dla mnie ten dzień.

We wtorek tuż po przebudzeniu przeprowadziłem poważną rozmowę ze swoim żołądkiem i doszliśmy do wniosku, że jak na razie można jeszcze coś do niego wpakować. Niestety, na skutek poważnych niedociągnięć organizacyjnych czas do odebrania z dworca Luda w taki sposób, aby nie przechwyciły go kobiety, skurczył się dośc poważnie i musiałem odpuścić sobie z dawna obiecywaną wizytę w barze mlecznym Biedronka... :( Zamiast tego po odebraniu Ludo udaliśmy się do Warszawskiego oddzialu PDi, gdzie zostaliśmy powitani przez radosną jak zawsze Eninkę. Wchłonąłem dużą ilość herbaty, a następnie, wiedziony przez Babcię, udałem się ponownie na Ursynów. Czas mijał, ja zostałem zagoniony do sprzątania, a następnie przystąpiłem do uzupełniania zapasów płynów w organizmie. Cały czas kontrolowalem upływający czas, tak żeby nie przegapić godziny, o której mieliśmy stawić się u Emina i Eninki. Zanim impreza na dobre się rozkręciła we wtorek, ja + Verox udaliśmy się w kierunku kolei podziemnej celem odwiedzenia w/w indywiduów. Muszę przyznać, że mieszkanko w podwarszawskich Jelonkach zrobiło na mnie jak najlepsze wrażenie. Mają tam milutko, przytulnie, w lodówce zawsze się coś znajdzie dla spragnionego wędrowca, słowem - muszę częściej zaglądać do Emina :)) Kiedy Verox doszedł jako tako do ładu i podczas kilkudziesięciominutowej drzemki zregenerował część sił, ja pogadałem sobie z gospodarzami na tematy, które ostatnio nurtują pewne kręgi, dołączyla do tego polityka, ale również omówienie wielu innych ciekawych tematów. Ponieważ obiecaliśmy się stawic na imprezie o jakiejś ludzkiej porze, zawieziono nas na samą ulicę Hawajską, wreczając na odchodnym pokaźną porcję darmówek wydawanego przez Emina LinuxPlusa. Wtedy też stało się coś dziwnego i aczkolwiek wydarzenia następnej doby są mi znane, mam wrażenie, że wszystko to obserwowałem z pozycji widza, nie mając żadnego wpływu na procesy decyzyjne zachodzące w moim mózgu. I stała się środa.

Po przebudzeniu zacząłem się zastanawiać, czy nie popelniłem jakiejś ciężkiej zbrodni, ale ujrzawszy Luda całego i zdrowego, ucieszyłem się, że na razie jeszcze mogę bawić się spokojnie, jednakże pojawiły się pewne wątpliwości co do tego, ile jeszcze tak wytrzymam. Nagle flashback i Babcia znowu krzyczy. Z Yogą doszliśmy do wniosku, że liczba osób w mieszkaniu jest więcej niż wystarczająca do wszelkich prac porządkowych i udaliśmy się w kierunku sklepu celem omówienia wydarzeń ostatnich dni. Poza wyznaniem sobie wzajemnej, platonicznej miłości, do niczego sensownego nie doszliśmy, ale za to miło sobie pogadaliśmy i wróciliśmy akurat wtedy, kiedy panika w mieszkaniu na Hawajskiej ustała. A potem wrócił jakoś stary rytm imprezy i jakoś tak o niewiadomej godzinie wieczorem moje ciało odmówiło posłuszeństwa. Rano wyrzucono mnie już niestety zdecydowanie w kierunku dworca, więc chciał-nie chciał udałem się do Łodzi. Więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie serdecznie żałuję i obiecuję nie popełniać ponownie tych samych błędów.

Tyle zapamiętał z tej imprezy Gad, jak widać, wiele wydarzeń albo zostało przez niego niezauważona, albo wycięta przez autocenzurę.

Do następnej imprezy.

[ wróć ]